poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Ramen Girl of Yellow Dog, czyli rzecz o zupie


O Ramen Girl of Yellow Dog zrobiło się ostatnio głośno, chyba głównie za sprawą tego artykułu. Muszę przyznać, że i ja wcześniej o tym miejscu nie słyszałam. Być może dlatego, że nie jestem z Krakowa. Nazwa mnie zaintrygowała, bo jest długa, nie do końca zrozumiała i nawiązuje do filmu, który totalnie nie przypadł mi do gustu...


Miejsce nie jest zbyt duże, ale miłe dla oka i przyjemnie siedziało się przy otwartych drzwiach w ciepły dzień. Spodobał mi się ładny common table oraz betonowe lampki. Zamówiłyśmy z K. lemoniadę, ale zaproponowano nam orzeźwiającą nowość - jeszcze nie w karcie. Nowość dobra, ale bardzo słodka i mało orzeźwiająca. Być może dlatego, że zabrakło lodu, a limonki było tyle, co kot napłakał... W ramach rekompensaty była wcześniej wspomniana lemoniada. Ciepła. I wciąż za słodka...



Ale przyszłyśmy z K. na ramen, a nie na lemoniadę. :) W menu 6 rodzajów tej zupy, a każda nazwa bardziej tajemnicza od drugiej. Skusiłam się na ramen złoty, o którym czytałam również w wyżej wymienionym artykule. K. natomiast zamówiła ramen grzybowy. Nieco się rozczarowałam. Wychodzę z założenia, że ramen to po prostu zupa z makaronem - smaczna, ale żadna to kulinarna finezja. Natomiast przychodząc do Ramen Girl spodziewałam się szału, bo makaron alkaliczny, boczek odpowiednio marynowany (marynowany przez siedem dni w elektrolitach i bergamotce, którego aż dwa kawałeczki wylądowały w moim ramenie...) etc. Oba rameny nam smakowały, ale miałam dosyć wysokie oczekiwania i pozostał spory niedosyt.



Poza ramenem w menu były jeszcze i inne dania, bardzo fantazyjnie opisane oraz desery. Chciałam spróbować karmelizowanego boczku z lodami wasabi, ale... nie było. Powód - karta jest już nieaktualna, niedługo będzie nowa, dlatego nie można już niektórych rzeczy z tej karty zamówić. No cóż... Jak pech to pech.


Podsumowując. Owszem zupy mi smakowały, ale nie zachwyciły na tyle, żebym szybko do Ramen Girl of Yellow Dog chciała wrócić. Menu rozbawiło mnie kilkakrotnie, bo opisy są naprawdę z pomysłem skonstruowane, ale trochę gubi się w nich treść, czyli samo danie. Obsługa całkiem sympatyczna i bezpośrednia. I nie policzono nam za zbyt słodkie i ciepłe napoje. :) Mimo to chyba nie będę Ramen Girl...

piątek, 24 kwietnia 2015

Świadek, Daisuke Yoshimoto


Pierwszy raz z Daisuke Yoshimoto zetknęłam się kilka lat temu we wrocławskiej galerii BWA. Pamiętam, że to pierwsze spotkanie z butoh na żywo było dla mnie tak silnym przeżyciem i tak niezrozumiałym, że po kilkunastu minutach musiałam wyjść. Długo jeszcze myślałam o tym, czego byłam świadkiem i postanowiłam podejść do butoh raz jeszcze. Udało mi się zobaczyć Daisuke-sana jeszcze kilka razy od tamtej pory i za każdym razem jego butoh fascynuje mnie coraz bardziej. Kolejna okazja nadarzyła się kilka dni temu.


Na placu przed kościołem św. Elżbiety w wieczornym gwarze na chwilę nastała cisza przerywana jedynie akompaniującym w tle śpiewem. W scenerii mającej uosabiać ormiańską świątynię byliśmy świadkami utrwalania pamięci. O historii, ludziach, wydarzeniach, w których sami nie braliśmy udziału.



Obserwowanie Daisuke-sana to zadanie fascynujące. Fizyczność artysty już stawia odbiorcę w gotowości - piękno miesza się z brzydotą, a jednoznaczność z niedopowiedzeniem. Bo ciało, które zdawać by się mogło najlepsze lata ma już sobą, ukazuje nam się w nowym świetle. Pełnym subtelnej, ale potężnej energii. Każdy mięsień odgrywa swoją rolę, a napięcie, które towarzyszy artyście w akcie twórczym jest momentami nie do zniesienia. Ciało otulone w biel jeszcze bardziej uwydatnione, a każdy gest, grymas na twarzy jeszcze bardziej widoczny w przestrzeni. Biel ciała poprzecinana jest jedynie cienką czerwienią nici lub w przypadku Świadka zbryzgane owocem granatu. Patrząc na butoh Daisuke-sana trudno pozostać obojętnym.




Mając świadomość do jakich wydarzeń nawiązuje Świadek jeszcze mocniej odczuwamy przekazywane emocje. Kontekst historii zmusza nas do skupienia, a na mnie każda minuta wywarła ogromne wrażenie. Momentami wręcz chyba zbyt mocno wchodziłam w tę historię, ponieważ brakowało mi tchu. Uczestniczenie w butoh jest bardzo mocnym przeżyciem. Nawet jeśli jesteśmy jedynie niemym świadkiem.




Świadka można doświadczyć codziennie do 27 kwietnia we Wrocławiu. Więcej informacji o wydarzeniu tutaj. Polecam!

wtorek, 14 kwietnia 2015

Shinya Ayama Panorama


Co może powstać ze starych polskich gazet i chęci malowania? Do 28 kwietnia będzie można zobaczyć we Wrocławiu. Tym razem znany nam już japoński artysta Shinya Ayama zagościł do wrocławskiej kawiarni Aromaty.



Tytuł wystawy nawiązuje do Panoramy, czasopisma, którego egzemplarze z lat 70-tych wpadły w ręce naszemu artyście. I tak powstały prace, które chcąc nie chcąc opisują jakiś wycinek polskiej historii i rzeczywistości z tamtych lat. Kto miał okazję zobaczyć poprzednią wystawę, i tutaj dostrzeże znane już motywy. Jednak zyskują one szerszy kontekst, gdy odczytywać je łącznie z treścią artykułów wybranych stron Panoramy. Mimo że, jak twierdzi Shinya Ayama, sam nie rozumie polskich treści, zaskakująco dobrze jego twórczość wpisuje się w słowa i znaczenia z lat 70-tych.


Pomysł i jego realizacja bardzo do mnie przemówił. Dzięki polskim tekstom można zupełnie inaczej spojrzeć na wykorzystane motywy - polskie blokowiska, Pałac Kultury czy postać obserwatora, tak charakterystyczna dla twórczości artysty. Najbardziej spodobała mi się praca z parasolkami. Nie tylko treść całkiem dobrze korespondowała z obrazem, ale i same parasolki wydały mi się lekkie, zwiewne, niemal mogłam uchwycić ich ruch.



Więcej o wystawie można przeczytać również tutaj. Polecam!

czwartek, 9 kwietnia 2015

Yayoi Kusama z Matsumoto


Yayoi Kusama, babcia japońskiej sztuki, dot lady, to nie tylko najdroższa artystka świata, ale również najpopularniejsza artystka 2014 roku według portalu Rynek i Sztuka. Nie tylko jej prace, ale również i charakterystyczny wizerunek artystki znany jest na całym świecie - czerwona czupryna i sukienki, często w kropki (zdjęcie stąd). Yayoi Kusama wyglądała inaczej na początku swojej kariery i muszę przyznać, że jej zdjęcia z tamtego okresu urzekają. To chyba moje ulubione (stąd):


Wszędzie można znaleźć jej kropki, czy to na przedmiotach codziennego użytku, ubraniach, jako dzieła sztuki, np. słynna Yellow Pumpkin na japońskiej wyspie Naoshima. Jakiś czas temu artystka rozpoczęła współpracę z marką Louis Vuitton - będąc kilka lat temu w Paryżu nie mogłam nie zajrzeć chociaż tylko na wystawę sklepu. :)



Yayoi Kusama urodziła się w japońskim miasteczku Matsumoto, z którego przeprowadziła się do Kioto, a następnie do Tokio, jednak jej ścieżka kariery na dobre rozpoczęła się dopiero w Stanach Zjednoczonych. Skąd te kropki? Bardzo wcześnie zaczęła je widzieć. Dosłownie. Pojawiały się wszędzie i uprzykrzały jej życie. Kropki okazały się być skutkiem zaburzeń psychicznych, z powodu których artystka w końcu zdecydowała się na powrót do Japonii i leczenie.

The Visionary Flowers

Rok temu miałam okazję odwiedzić Matsumoto. Musiałam zajrzeć do Matsumoto City Museum of Art, które w części poświęcone jest artystce. Przed wejściem wita nas instalacja The Visionary Flowers, ale całe otoczenie budynku muzeum nie pozostawia wątpliwości, gdzie jesteśmy. Wiele elementów przestrzeni pokrytych jest kropkami. Po mieście jeździ nawet autobus miejski w kropki, który na trasie ma przystanek przy muzeum.





Będąc w muzeum można łatwo zanurzyć się w świat artystki. Kropki pokrywają całe przestrzenie, a więc nie tylko widzimy je w postaci szkiców, obrazów, czy rzeźb, ale również instalacji i pokoi. Zachwyciły mnie jej pierwsze prace i bardzo żałuję, że nie można było robić zdjęć, nawet takich na pamiątkę, bo ciężko je znaleźć w sieci (chyba muszę w końcu kupić jakiś album...). Na stronie Tate Modern udało mi się odnaleźć jedną z pierwszych prac Yayoi Kusamy, która mnie urzekła - Untitled, rysunek ołówkiem na papierze z 1939 roku: 


Bardzo podoba mi się również jej autoportret z 2008 roku:


Yayoi Kusamę wciąż prześladują kropki i artystka jest nadal aktywna. Tworzy próbując się z nimi uporać. Niewątpliwie jeszcze nie raz nas zaskoczy i możemy tylko mieć nadzieję, ze kiedyś i w Polsce uda nam się zobaczyć retrospektywę jej twórczości. Koniec. I kropka.

wtorek, 7 kwietnia 2015

Zielone matcha smoothie vol.2


Po ciężkim świątecznym czasie przyda się trochę witamin podanych w lekkiej formie. Zdecydowanie za rzadko korzystam z blendera, ale może wraz z nadejściem wiosny to się zmieni. :)


Tym razem do zielonego smoothie użyłam:
  • 200ml mleka 2%
  • 1 banan
  • 2 dojrzałe kiwi
  • kilka listków rukoli
  • kopiasta łyżka matcha

Smoothie wyszło gęste i pyszne, z lekka nutą o smaku matcha i rukoli. Zapewne rukolę można śmiało zastąpić np. szpinakiem baby lub jarmużem.


Zdrowo, zielono i pysznie! :)

sobota, 4 kwietnia 2015

Szajnochy 11, sushi... i nie tylko.


Miałam dzisiaj okazję zawitać ponownie do Szajnochy 11. A to za sprawą Ani z Sebu Sushi, z którą spędziłam urocze chwile zajadając się sushi zrobionym specjalnie dla nas, fotografując i wymieniając myśli na temat japońskiej kuchni.


Do Szajnochy 11 dawniej zaglądałam dosyć regularnie, zwykle na szybki lunch. Zawsze uważałam, ze to jedno z najlepszych miejsc we Wrocławiu, gdzie można zjeść sushi - nie tylko z powodu wysublimowanych smaków, ale również miłych dla oka wnętrz (świetne hashioki z drewienek!) i fajnej obsługi. Tym bardziej ciesze się, że znowu mogłam coś w Szajnochy 11 zjeść.


Na przystawkę było pyszne kimchi, ostre, ale wyraziste w smaku. A potem na pierwszy głód dwie zupki. Wybrałam ciągle obecną w karcie Tom Kha z mlekiem kokosowym i krewetkami (pyszna, lekko pikantna i rozgrzewająca - dodam, że pasta do tej zupki jest robiona na miejscu w Szajnochy 11!), a Ania skusiła się na pikantno-kwaśny bulion z owocami morza, z nowej karty (równie pyszna, pikantna i wypełniona smakołykami zupka).


I przyszła kolej na sushi. Najpierw zostałyśmy zaskoczone nigiri z łososiem, węgorzem, tykwą i serkiem. Prze-pysz-ne! Potem przed nami wylądowała rolka z "sałatką", w której między inny doszukałam się chyba surimi. :) A na koniec rolka w z małżami. W tempurze. Nic dodać, nic ująć. Na deser zabrakło już miejsca. :)


W tak zwanym między czasie podglądałam warsztat mistrza, czyli Wita z Sebu Sushi. Różnorakie pyszności powstawały w mgnieniu oka i lądowały na czyichś talerzach. Można było jeść i jeść oczami... :)


Podsumowując. Szajnochy 11 to miejsce, do którego na pewno będę wracać częściej, bo trochę zostało przeze mnie zapomniane. Dzisiaj jednak wiele cudownych smaków przypomniało mi, że warto tu wpadać. Nie tylko na sushi. :)


P.s. Jeszcze dodam, że to właśnie Szajnochy 11 jest częścią świetnej inicjatywy Food Think Tank. Warto zerknąć. :)